Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.

z życzeniem: — Daj nam Boże dobre zdrowie — i powoli, powoli, gdy trunek w głowach zaszumiał, usta się otwierać poczęły.
— A co — rzekł Marcin — nie frasujciebo się panie Bartoszu. Ba! czyto mnie was uczyć i napominać! Wy to lepiej znacie jak sobie począć kiedy, i jak biedę klepać. A ot, chwała Bogu że jesteście wolni, to zresztą także rady sobie dacie.
Bartosz milczał, tylko czarne jego oczy spoczęły przez chwilę na Marcinie, jakby z niego prawdę o którą pytać nie śmiał, dobyć chciały.
— Mów! — odezwał się sucho — no mów! Nie obwijajcie mi, ja czuję już coś złego.
— Chodzi to po ludziach. Tak, musieliście już co i słyszeć?
— Mów! — silniej powtórzył Bartosz chwytając go za rękę, którą jak żelazem uścisnął. — Nie męcz mnie. Mów! Cóż! umarła Julusia?
— Ale nie! ale nie! Tak tylko... widzicie chora trochę... chora, ale...
— Chora tylko! a! dzięki Bogu! — rzekł wolniej oddychając. — Tylko chora! no, to jeszcze nic! Tylko chora.
Marcin niezmiernie zakłopotany nie wiedział już co mówić.
— Dawnoż chora? — spytał starzec.
— Ona chora widzicie, i nie takto ona chora, bo...
— Ależ mówcie mi wszystko! Jak dawno?
— A jak ze dworu wróciła, tak potem...
Starzec zerwał się z ławy. — A! więc była i we dworze! poco? poco?