Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

ostatnia bieda. Żeby tu było kogo zostawić, jabym do was poszła, panie Marcinie, póki pierwszy ogień nie minie.
Marcin nic nie odpowiedział.
— Albo do was panie Ignacy.
Ignacy milczał.
— Albo i do was panie Piotrze.
Piotr odwrócił się żwawo.
— Oj! żeby nie noc, uciekłabym choć do dworu.
— Ale tu nie o was idzie moja matko — rzekł Marcin — ale o córkę, z którą źle być może, jeśli Bartosz bardzo do serca weźmie.
— A co on warjatce zrobi — zawołała stara. — Jejto licho nie weźmie. A ja, jak Boga kocham, że ja niewinna, pieniędzy nie brałam, zawsze ją przestrzegałam. A co ja mogłam poradzić? Jak sobie posłali tak niech się wyśpią. Ja ją raz wraz przestrzegałam: — Ej, ostrożnie, ej! będzie źle. — Ale to młode, a panicz taki i gwałtownik straszny... i głowa się dziecku zawróciła, i zwarjowało to. Ale Bartosz i słuchać nie zechce, ja go znam. Ej! jeśli Boga kochacie, przytulcie mnie który, przytulcie!
Budnicy milczeli.
— Ale bójże się Boga, pani Pawłowa — rzekł jeden nareszcie — a jakże wam to nieszczęśliwe, i tego, z pozwoleniem, nie mówiąc złego słowa, głupca Macieja zostawić tak samych. Toćto nie do kogo należy. Oniż tak zostać sami nie mogą.
— A! zmiłujcież się, przynajmniej sami nie odchodźcie pod noc. Jakbyście wy byli tu, nie tylebym się bała i o siebie i o nią. Ot! zostańcie.
— Z temżeto my tu i przyszli.