Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

— A! niechże wam Bóg płaci stokrotnie. Siadajcie, a zaraz i wódeczka i przekąska i coś na ząb włożyć się znajdzie.
Julusia leżała znowu w kącie po gwałtownym przestrachu jakby odrętwiała i uśpiona. Głowa jej spadła na podłogę, czarne włosy tylko służyły za wezgłowie. Otwarte miała oczy i usta, ale zdawała się nie oddychać, nie widzieć, nie słyszeć. Maciej stał nad nią i patrzał się zdumiony.
— To jakaś kiepska bardzo choroba! — mówił do siebie. — Co teżto za choroba? Święty Walanty czy co? Musić Walanty! Pani Pawłowa, zawołał, a możeby Julusię podnieść i na łóżko położyć?
— Nie ruszać jej, nie ruszać — krzyknęli drudzy wpatrując się zdaleka — tylko czem czarnem nakryć, to się uspokoi.
Pawłowa pobiegła niewiele na to zważając do alkierza i zaczęła z niego wynosić co jej się nawinęło: począwszy od flaszy z wódką, aż do wędzonej kiełbasy; ustawiła to wszystko na stole i zaczęła zapraszać. Sama usiadła znów przy piecu i litując się nad sobą, płakała.
Budnicy nie dali się długo prosić; głodny lud umie jeść w strapieniu, we łzach, przy pogrzebie i narodzinach, w rozpaczy i radości zarówno. Nigdy uczucie nie odejmuje mu głodu. Maciej jednem okiem na siostrę z politowaniem spoglądając, drugiem upatrując co najlepsze kęski, częstował się jak należało.
Pawłowej wśród szlochów gęba się nie zamykała bo i w głowie myśli latały jak czarownice w sabat.
— Licho mnie tu wniosło, jak pana Boga kocham! Nie było mnie lepiej pójść na służbę, albo do dworu, gdzie ubogich radzi przytulają. Bartosz to taki stary