tedy, aż tu Bartosz coś zmarkotniał, jakby go kosą podciął, a żonie zrobił się przykry okrutnie. Ta także sobie po nosie jeździć nie dała: co on jej jedno, ona jemu dwoje, i taki osą w oczy. Aż i ze wszystkiem popstrykali się, ta i gadać do siebie przestali. Mój już się wówczas o mnie starał, a taki był sprytny, że zaraz dowąchał się, że to się źle skończy. I mówi bywało do mnie: Salusiu (bo taki Salomea mam imię) obaczysz, że tu z tego coś wyrośnie lichego. A ja na to nic, a on wiedział co mówił. Posłuchajcieżno tylko. Jeden drugi poczynają bąkać, że ze dworu jakiś gaszek do Bartoszowej udaje się, i jak bywało, nasi przy potażu dzień i noc, ona tam gościa przyjmuje, ta i dobrze. Doszło to do uszu Bartosza. Ale on jakbyto nic, aż jednej nocy znikł. No, nie ma, nie ma, myślą sobie, poszedł. A on nocą zakradł się i czyhał. Nadjeżdża przyjaciel Bartoszowej, on jemu nic, puszcza go do domu, a sam w sieni zakrada się. Kiedy już sobie we dwójkę na łóżeczko siedli, ten wymierzywszy ze strzelby, a wziąwszy ich na cel, jak rznie, tak gachowi rękę tylko chwała Bogu przebił, a łaska Boża, żonie się nic nie dostało. Potem jak skoczy do nich, żona omdlała, ten uciekł okno wybiwszy. Jakoś się to potem pogodzili, ale nieboraczka z przestrachu zachorowała i nędzniała jeszcze długo, aż po Macieju i umarła. Onto sam czuje, że jej śmierć przyspieszył, choć niedarmo, bo taki dworka była i to jej też ponoś nie pierwszyzna kochanie. Ale taki wszystko, za te głupstwo człowieka ze świata gładzić niewarto.
Otóż widzicie, że ja się niedarmo boję; bo trzeba wam wiedzieć, że on córkę strasznie kocha, a nie bez myśli on ze strzelbą od was uciekł.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.