Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

Bóg świadek! O! nie przebaczę! Ale ty, tyś niewinna!
— Ojciec, ojciec! odezwała się cichszym i spokojniejszym głosem — wy mnie nie zabijecie, jakeście zabili matkę!
Starzec krzyknął boleśnie i ukląkł przy łożu.
— Boże! — zawołał — sroga kara twoja! Za brak miłosierdzia i przebaczenia, tyś mnie i dziecku nie przebaczył, tyś litości nie miał nad nami. Bądź wola Twoja! — Julusiu, chodź ze mną, pójdziemy ztąd daleko. Ja cię poprowadzę, a jeśli iść nie podołasz, poniosę, ale iść nam ztąd potrzeba! To miejsce hańby!
Na te słowa wyrzeczone prawie z czułością, z błaganiem i prośbą, dziewczyna powstała jakby ze snu, odgarnęła czarne swe włosy, i strumieniem dawno nieznanych łez, bo płakała suchemi dotąd oczyma, oblała powrót chwilowy do przytomności. Twarz swoję skryła w załamanych rękach.
— Chodź! chodź! dach to nie nasz! ziemia obca, cały dom skalany ich obrzydłemi podarkami! wszystko zmienione, cudze. Ustroili nas na świadectwo naszej hańby. Nie! ani chwili tu dłużej, chodźmy!
Julusia powstała nagle i jakby oprzytomniona powtórzyła: — chodźmy.
Wychodząc chciała wziąć na siebie nowe odzienie, ale stary precz je odrzucił i nogami podeptał, a zdzierając z siebie sukmanę, okrył nią drżące dziecko.
— To moje, rzekł i czyste! Nic nie ma na tem prócz łez. Nic ztąd nie weźmiem, prócz iskry z mojego ogniska — nic!
I wyszedł z nią na próg pierwszej izby, w której rozbudzony Maciej i budnicy stali przypatrując się, słuchając i nie spełna co się działo rozumiejąc.