Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Budnik.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

dziecko drogie, przynajmniej cię teraz ręce cudze nie dotkną; ja sam złożę cię na wieczny spoczynek, jak ty ojca położyć i powieki mu przysypać miałaś. Zadługo żyłem, zadługo!
I na silne wziąwszy ją ręce, podniósł z ziemi. Naówczas czarny jej warkocz ogromny rozsypał się aż na darń, i kwiatki z niego posypały. Ojciec ukląkł i pozbierał je do jednego. Maciej patrzał z otwartą gębą i trochę się krzywił; zdawało mu się że zapłacze, ale na to zebrać się nie mógł.
I znowu podniósł ją ojciec, a powolnie stąpając, złożył ostrożnie w ubogiej trumience. Tu jak matka do snu w kolebce układa dziecię, ułożył jej na krzyż ręce, głowę na czarnym warkoczu i pokrył zrywając z siebie, czem tylko mógł, jakby ją od chłodu osłaniał jeszcze. Potem pocałował w czoło, i z ojca znów stał się grabarzem. Klęcząc zabił ćwieki drewniane trumienki, i szpary gęsto, starannie, suchym mchem pozaciskał.
Skończywszy, wyszukał drzewo, które obciosał nakształt rydla i skinął na Macieja.
Domyślił się i on przecie, że dół kopać było potrzeba. Przy słabym płomyku dogorywających łuczyw, starzec żywo jakby pospieszał, oglądając się na wschodnią stronę nieba, odrzucał żółty piasek; obok syn czynił toż samo, ale powoli i niezgrabnie. Burek siedział przy trumience i wył żałośnie.
Na dzień się zabierało, gdy grób był gotowy. I spuścili ją powolnie w nieznaną mogiłę, a ojciec pierwszy posypał senne oczy biednej dziewczyny garścią żółtego piasku.
I sypali mogiłę, sypali aż rozwidniało i rozedniało, a dzień był jasny na niebie i huk postępującej obławy