Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/089

Ta strona została uwierzytelniona.

nad przepaścią, drugą sparty o balustradę wił się cały pokrwawiony, wołając:
— O! dzięki jeszcze bogom, żem mu raka złowionego razem nie przyniósł.
— I tu go dostanie! — rozśmiał się starzec skinąwszy na swoich.
Z okrucieństwem nieludzkiém, jęczącą ofiarę wstrzymano za włosy nad skałą, dopóki nie przyniesiono raka, którym twarz poranioną na nowo mu odarto.
Naówczas nasycony skinął Cezar i nędznik ów zepchnięty nagle, znikł na skałach rzucony ku morzu. [1]
W czasie téj sceny okrótnéj, twarz Tyberyusza wysiłkiem woli przybierała znowu wyraz spokojny, a z przytomnych Cajus jeden spoglądał na męczarnię z uśmiechem wyuzdanéj swawoli; greccy retorowie jak na igraszkę niewinną z podłą istotą, Thrasyllus z krwią zimną przywykłego już do podobnych widoków i zastygłego człowieka. Krzyki rybaka wywołały także osłupiałego chłopca z jego kryjówki, wybiegł Hypathos, obejrzał się smutnie i szybko zakrył sobie oczy przerażony. Zdawało się z razu jakby chciał biedz ku nieszczęśliwemu, ale nim miał czas ruszyć się, już go na skale nie było.

Służba tylko pańska zwieszona patrzała w dół

  1. Swetoniusz 60.