— Tak! są dnie Cezarze — z niepewnością jakąś, wahając się i wpatrując w niego, odpowiedział Thrasyllus.
— A dzisiejszy?
— Nie wiem... chciałżebyś badać mnie w téj chwili?
— Może... ale nie o siebie... — uśmiechając się dziko, zawołał Tyberyusz.
— Będę ci posłusznym, w miarę sił, jakie mi ześlą bogowie...
— A więc, powiesz mi... nie moją, twą własną przyszłość... Co ciebie czeka w téj chwili? co zgotowano dla ciebie?
— Dla mnie? — cofając się krokiem odezwał starzec — i widać było jak cień przesuwającą się po twarzy jego bladość, po któréj żywszy trochę rumieniec oblał ciało.... — Dla mnie? powtórzył poglądając po niebie, jakby w niém szukał skazówek.
— Co ci jest? zdajesz się mieszać? — spytał Cezar szydersko.
— Nic mi nie jest... nie widzę jeszcze jasno... rozwidnia się! postrzegam! W istocie... śmierć mi zagraża niechybna, którą tylko cud bogów odwlec może... tak jest! przyszła godzina libacyi bogom podziemnym i ofiary Eskulapowi....
Cezar, pomimo nawyknienia do ukrywania swych uczuć i wrażeń, zdawał się widocznie zdumiony i przelękły.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/094
Ta strona została uwierzytelniona.