— Gdzieżeś to wyczytał? — zapytał.
— W sobie — rzekł uspokojony Thrasyllus. — A tém ciężéjby mi było umierać — dodał po chwilce — że śmierć moja o rok tylko poprzedzi nawiększe[1] dla Rzymu nieszczęście.
— Nieszczęście Rzymu? jakie? mów wyraźniéj — podchwycił Tyberyusz.
— Śmierć twoją, Cezarze — śmieléj zawołał wieszczbiarz....
Na tę wzmiankę twarz pańska pobladła straszliwie i powleczona na chwilę tą białością trupią, ukazała się straszniejszą jeszcze, bo na niéj wszystkie plamy wrzodów i blizny stare schorzałego ciała zarysowały się sino.
Stał chwilę niemy, potém rękę wyciągnął ku astrologowi, a on przyklęknąwszy ucałował drżącą dłoń Cezara.
— Nie obawiaj się — rzekł — niebezpieczeństwo minęło; ale ci Apollo dobrze podszepnął! — I z lekka klasnął na niewolników.
Jak z pod ziemi zjawili się nastawieni po bokach oprawcy z za zielonych krzewów gałęzi.
— Szanujcie Thrasylla — rzekł im Tyberyusz — życie jego związane z mojém...
Ta okrutna ze starcem próba trwała tylko chwilę; niebezpieczeństwo, którego tak przytomnie unikał, co go bladością okryło, zdawało się już być zapomniane, filozof odzyskał całą moc ducha, spo-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – największe.