Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

knął z cicha i to mu ulgę sprawiło, ale obejrzał się żywo, czy go kto nie podsłuchuje i trzęsącą dłoń do spotniałego przyłożył czoła.
Nawyknienie udawania uśmiech zaraz wywołało na usta.
W miarę jak się coraz daléj posuwał w głąb pomarańczowego i cytrynowego gaju, grupy Nimf i Faunów, igrające przy wodotrysku, z razu skupione, rozproszyły się za nim po lesie i zdala otaczając, przedstawiały się w coraz nowych postawach z za zielonych gałęzi. Ilekroć podniósł głowę, wszystko stawało i twardniało, potém znowu poruszało i biegło jak cień milczący... Wśród zacienionych głębi ginęły i nikły białe postacie, a niekiedy promyk światła, wciskający się wśród liści, to twarz uśmiechnioną, to ramiona drgające oblewał. Zdawały się wyrastać z ciemności cudem i znikać w sposób niepojęty, ożywiać i martwiéć równo dziwnie i niespodzianie.
Gaj przytykał do skalistéj zewsząd ściany, jakby w olbrzymie wschody połamanéj i rozbitéj; stopnie te nagie, gdzie niegdzie rzucone, winne ubierały latorośle... żadna ścieżka nie wiodła tędy w dolinę i Cezar mógł spokojnie bezpieczny błądzić w zaczarowanym swym świecie.
Szedł téż powoli, chcąc zapewne ukryć boleść trawiącą raczéj, niż się widokiem swawolnych nacieszyć obrazów; stawał i oko jego wydęte, osłu-