Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

Powracający Macron, krwią Sejana zlany tryumfator, nie doznał od Cezara ani wdzięczności, jakiéj się spodziewał, ani łaskawego przyjęcia. Ledwie dopuszczony do ciemnéj izdebki, w któréj jęczał Tyberyusz, tknięty został obojętnością, z jaką wysłuchał jego opowiadania o rzymskich dziejach dni ostatnich.
Ale siepacz ten godzien był ze wszech miar pana, któremu służył.
Niewiadomo co Naewiusa Sertoriusa Macrona na tę dostojność ulubieńca wyniosło, może siła olbrzymia, odwaga nieustraszona, przebiegłość pokryta pozorem prostoty, a nadewszystko ślepa gotowość spełnienia co tylko pan przykazał. Nigdy ani krwi, bodaj najbliższych sobie przelać, ani się zdradzić nie wahał, ani ukryć z myślą nie zaniedbał. Prawa ręka Tyberyusza, wychodził odeń tak zamknięty w sobie, że ani z twarzy, ni z mowy nikt po nim nie poznał, jakie niósł rozkazy.
Znając Tyberyusza, który nie cierpiał by go kto śmiał odgadywać, i pozbywał tych, którzy myśl jego podchwycili, Macron udawał człowieka nie rozglądającego się w przyszłości, nie widzącego nic i spełniał obojętnie co mu kazano. Nieraz zniecierpliwił Cezara, umyślnie niechcąc się nic dorozumieć. Ale przebiegły zausznik czytał w jego duszy lepiéj niż się zdawało, choć tego po sobie nie okazywał; przed panem tylko zmieniał twarz, spójrze-