Cezar spoczywał zamknięty.
O nowo przybyłym już był zawiadomiony i na usilne nalegania Macrona, choć z szyderskim uśmiechem, dopuścić go do siebie pozwolił.
Maleńka izdebka, w któréj spoczywał po łaźni na purpurowych węzgłowiach, nie wiele oświecona wdzierającém się przez zasłonę drzwi światełkiem, otwarła się przed Heliosem, który paść musiał na kolana pana ujrzawszy.
Tyberyusz podniósł głowę, zwrócił nań oczy i popatrzywszy długo, skinął by powstał.
— Kto jesteś? — zapytał.
— Ubogi człowiek, z dalekiego kraju i najmniejszy ze sług twoich.
— Mienisz się zapewne astrologiem i wieszczbiarzem?
— Nigdym nie umiał przyszłości zgadywać; dar to Boży, a mnie on nie był dany.
— Jakże możesz leczyć, jeśli nic zgadnąć nie umiesz?
— Mam leki jakich mnie nauczyło życie, a poznaję chorobę po zewnętrznych jéj cechach.
— I widzisz ile cierpię? — zagadnął Cezar.
Helios zamilkł.
— Zaprawdę cierpię! — zawołał Tyberyusz — ale żaden z was mnie nie uleczy!
— Człowiek sam tylko może być sobie lekarzem — rzekł żyd.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.