Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczór wyziewami dnia parnego powoli osłaniał najbliższe nawet lądy, pół przezroczystą szatą, wyspa zdawała się pływać w eterach zawieszona, osamotniona i smutna.
— Wielki Bóg — rzekł żyd zwijając księgę modlitw — ręka jego opatrzna... człowiek słaby i mały! Oto cała wielkość świata i Rzymu potęga, skupione na jednéj głowie, w jednéj dłoni, powierzone jednéj woli, a z piersi władzcy dobywa się jęk, a dłoń potnieje od bolu, głowa drży... siły opuszczają... głosu proroków słucha i lęka się...
Od chaty ubogiéj do pałaców, wszędzie niepokój jakiegoś oczekiwania, wszędzie słuch natężony, zewsząd oczy na Wschód wlepione... Messyasz idzie! Messyasz przyszedł! poganie nawet go czują... Niewidzialny jest przytomnym, niesłyszemy o nim a wiemy... godzina wyzwolenia ludzi zbliża się powoli.
To mówiąc, jął przypominać słowa pisma i łzami zapłakał radosnemi, rozmyślając jak wyraźnie mówiły o Obiecanym, który, nawet wedle rachub kabały żydowskiéj, musiał się zjawić w téj chwili...
Już Capreä usypiać poczynała i w domu tylko Cytherissy brzmiały flety i lutnie, pozdrawiające przybycie Cajusa, przychodzącego bawić się skoczkami i śpiewem Greczynek, gdy Helios powoli zszedł na dół i układł się na spoczynek.