Niewolnik jego czarny już był drzwi zaryglował, gdy stukanie do nich słyszéć się dało i nieznany głos począł wpuszczenia domagać.
Lampa nocna gorzała jeszcze na kandelabrze, wpuszczono więc dobijającego się przychodnia.
Był to biedny rybak z wybrzeżów, który dniem pokazywać się nie śmiał, ten sam, któremu twarz ostrą łuską barweny i twardą raka skorupą kazał podrzéć Tyberyusz, a potém ze skał go zrzucić.
Nieszczęśliwy winien był ocalenie swoje nadzwyczajnemu od dzieciństwa przywyknieniu do drapania się po skałach. Silną ręką niewolników ciśnięty, leciał już powietrzem ku morzu, gdy rozpacz, mimo krwią ociekłéj twarzy i zasłonionego wzroku, otwarła mu ręce, a los dał pochwycić nad przepaścią zwieszoną gałąź drzewka, które wyrosło między skał szczeliną.
Już ciężar rzuconego silnie ciała miał wyrwać wiotką łodygę, chwiała się już ta zbawcza w ręku jego gałązka, gdy noga dotknęła ostrego brzeżka skały i oparła się oń, a druga dłoń spotkała dziką latorośl bluszczu starego, i porwawszy ją, wstrzymała na chwilę upadek...
Rybak, przez krew zalewającą mu źrenice, ujrzał pod nogami o kilkaset stóp niebieskie morze, ale już stał na skałe[1], choć prawie prostopadłéj, uczepiony silnie, bezpieczny, i, mimo bolu a ran, nie wątpił, że mu się uda znijść na dół...
- ↑ Błąd w druku; powinno być – skale.