mógł, u Partów dzikich, w lasach Germanii, nad wody Nilowemi, na krańcach znanego świata!...
— Dla czegoż nie uleczysz Tyberyusza? — zapytywał go Macron szydersko — naówczas byłbyś wolnym!
— Mogęż ja, czego nie potrafił Bóg? — odpowiadał żyd — któż uleczy tego, który zdrowym być nie chce?
— Od czegoż jesteś lekarzem?...
I ruszał ramionami; sądził, iż dręcząc starca zbrodnię na nim wymoże. Helios nie umiał jéj nawet przypuścić, niemógł się domyśléć.
Lżéj nieco stało się dlań, gdy Juda osierocony przyszedł z nim razem zamieszkać; Helios wytłómaczył zjawienie się jego przybyciem na jednym ze statków z Rzymu, i bliskiém pokrewieństwem... Nikt zresztą nań oczu nie zwrócił[1]
W życiu i obyczajach tego, od którego zależeli wszyscy, nic się nie zmieniło, owszem, zdało się jeszcze, że ukryty w téj niedostępnéj twierdzy milczący tyran coraz stawał dzikszym i sroższym, a nic go z tego gniazda wyciągnąć nie mogło.
Macron i Cajus w milczeniu patrzeli po sobie, licząc godziny, a choć zmowa ich na życie Tyberyusza już przeszła przez usta i w cichych codzień utwierdzała się szeptach; żaden z nich wszakże nie ważył się tknąć tego, którego skinienia przywykli się byli obawiać jak piorunu.
Macron dotąd był wszechwładnym: siła jego o-
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.