Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/306

Ta strona została uwierzytelniona.

dnięty, począł drżéć o siebie gdy w drodze Cezar ze słodkim zagadnął go uśmiechem:
— Neviolu kochany, — obracasz się tyłem do zachodu, a nazbyt ku wschodowi poglądasz — wieszli jednak pewnie zkąd się pokaże słońce?
Drugi raz gdy w rozmowie z Caligulą wspomnieli coś o Sylli, a Cajus sobie z niego żartował...
— Będziesz miał wszystkie jego wady, — rzekł Tyberyusz, — z cnót żadnéj.
Bawiąc się z wnukiem, gdy czerwone od zazdrości oko Caliguli spotkał starzec wlepione w to dziecię, — rzekł cichym głosem do niego.
— Zabijesz go, Cajus, ale ciebie zamorduje drugi...
Te półsłówka, wejrzenia, poczęły przerażać coraz bardziéj Caligulę i Macrona; naradzali się, nie wiedząc co począć, czekać jeszcze czy koniec i rozwiązanie przyspieszyć? Macron począł się radzić Heliosa o życie Cezara, Helios nic mu powiedziéć nie umiał, Charicles śmielszy i pragnący się wodzowi przypochlebić, zaręczał że dni zostało niewiele.
Lękano się wszakże już codzień bezsilniejszego starca, i dawny strach przejmował ich na jedno jego skinienie, choć Cezar o sobie tylko myślał, czując się u schyłku.
Dawny nałóg tajenia się ze wszystkiém i dziś go nieopuszczał jeszcze, lękał się aby osłabienia