Ale nie było zwierza, za którymby się uganiać mogli niewolnicy i gladyatorowie, jeden dzik tylko dał się schwycić w górach. Cezar kazał go pędzić ku sobie, aby dać dowód siły, własną go przebijając ręką. Cajus, który stał za nim, przeląkł się widząc z jakim zamachem rzucił włócznię, która wywołała oklaski, zatrząrłszy[1] się we wnętrznościach zwierzęcia. Ale tuż za włócznią rzuconą padł Cezar na ziemię wysilony, i gdyby go Macron z przybocznymi nie wstrzymał, byłby się w prochu cyrku tarzał. Na rozgrzanego ucztą i spoconego igrzyskiem wiatr wionął w téj chwili, i Tyberyusz powrócił do willi, jęcząc ze ściętemi zęby, zbladły, a krew kilkakroć rzuciła mu się ustami. Myślano już że skona, Cajus źle nawet już taił radość i niecierpliwość pochwycenia władzy. On i Macron patrzali po sobie szydersko się uśmiechając, śledząc oddech coraz słabnący, gasnący, ledwie dojrzany; ale Tyberyusz dźwignął się z sarkazmem w ustach i spójrzał na nich.
Wstał i żył znowu — struchleli spiskowi.
— Do Caprei! do Caprei! zawołał — tam tylko żyć można....
W milczeniu orszak puścił się z nim ku Misene, zkąd okręt ich przewieźć miał na wyspę....
W drodze strach i przerażenie panowało na dworze Tyberyusza, nie wiedziano co począć. Macron klął życie uparte... a bogi wzywał na świadectwo,
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zatrząsłszy.