Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/316

Ta strona została uwierzytelniona.

ricles śmielszy od nich, obejrzawszy się począł po cichu....
— To już ostatki! — rzekł ostróżnie — Cezar kona widocznie... choć niechce umierać.
Życie w nim jak oléj w lampie dopaliło się do dna, knot tylko jeszcze skwierczy tłustości resztkami.
Cajus chciwie usta nastawił.
— Jestżeś pewny? — zapytał.
— Albożbym mówił wątpiąc? — słowa to są śmierć niosące.
— Kiedyż? — rzekł Cajus.
— Fatum wie tylko... dziś... jutro... za godzinę.... Zobaczemy go u stołu, reszty życia uczta zabierze....
Macron i Cajus cicho cóś z sobą szeptać poczęli, wtém szmer dał się słyszeć i niewolnicy niosący przybory do wieczerzy, poczęli się snuć w portykach.
Cezar wychodził z łaźni, Cajus śpieszył z nim dzielić triclinium.
Izba, do któréj wezwano starych biesiad towarzyszów, przygotowawszy w niéj stoły, była z obu stron otwartą i dokoła kolumnami otoczoną. Z dwóch boków jéj podniesione zasłony purpurowe ukazywały w ramach szerokich drzwi, głąb’ ogrodów willi już kwitnącemi i wonnemi obsypanych krzewami, a w drugą stronę szerokie morze i śpiącą na nim flottę. Chociaż kilkanaście dni jeszcze dzieliły