Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/317

Ta strona została uwierzytelniona.

od Kalend kwietniowych, wiosna na tém szczęśliwém wybrzeżu rozwijała się już z całą siłą i przepychem klimatu najrozkoszniejszego pod słońcem. Powietrze wonne, śpiew ptaków, zapach kwiatów, uśmiech wiosny — wszystko zachęcało do życia, odzywając się weselem... Spokój wieczorny pocałunkiem Hespera zdał się wygładzać morze, którego niezmierne płaszczyzny tak były czyste i jasne, że w nich jak w zwierciadle odbijały się wyspy i lądy i blaski zachodu i białe willi gmachy.
Zorza zachodzącego słońca ciepłemi promieniami stroiła ten krajobraz niezmiernego wdzięku, tak uroczysty i wielki, że oczy nawet znękanych życiem ludzi, zwracały się ku niemu, by zeń trochę pokoju i nadziei zaczerpnąć.
W jadalnéj izbie tak na dwie otwartéj strony, przysposobiono ucztę mającą zatrzymać biesiadników przy stołach do dnia, ucztę, która dla zniewieściałych Rzymian ówczesnych stanowiła najważniejszą w życiu godzinę. Zwykły dwór Cezara, niewielki liczbą, znanych twarzy kółko, otoczyło Tyberyusza, którego złożono na łożu wspaniałém, sadzoném perłową macicą i złotém, widać było, że ostatka sił dobywał, aby dotrwać do końca, i niespokojném okiem mierzył świadków, niezręcznym śmiechem aktora, pokrywając trawiącą go boleść....
Spotkał wzrok Cajusa zwrócony w siebie, badawcze oko Macrona, i domyślił się raczéj niż wy-