wysilał się, bełkotał, uśmiechał trwając w komedyi do końca, wszystko zwiastowało ostatnią jego godzinę.
Śpiewały chory greckie, krążyły czasze, a chwila każda wiekiem zdawała się nieprzebytym.
Nareszcie Tyberyusz osunął się na poduszki i zdawał dogorywać, kilka razy zdejmował z palca pierścień, trzymał go w drżącéj dłoni, jakby chciał oddać komuś, poglądając na Cajusa i Macrona, i znowu kładł na rękę....
Żaden z tych ruchów nie uszedł chciwych oczu świadków czatujących śmierci.
Słudzy naostatek wzięli go na barki i zanieśli do sypialni, dokąd trzéj strażnicy powlekli się za nim niespokojni.
— Silne życie! — powtarzał Cajus ściskając usta i przez zęby cedząc wyrazy.
— Dobił się sam przecie — mówił Charicles — nie dożyje wschodu słońca.
— Czas wreszcie aby się to wszystko skończyło! — dodał Macron.
U drzwi zapuszczonych zasłoną, za któremi złożono na pół martwe ciało Tyberyusza, stanęli z uchem do ściany przyciśniętém, słuchając oddechu, szpiegując szelestu.
W izbie panowała cisza niczém nieprzerwana, ani jęku, ani westchnienia, ani głosu....
— Umarł — rzekł Cajus niecierpliwy.
— Idźmy i zobaczmy....
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/322
Ta strona została uwierzytelniona.