Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom II.djvu/098

Ta strona została uwierzytelniona.

lekką wesołości oznakę na licu staruszki, chociaż ta prędko znika, i znać, że troska o ten skarb drogi głęboko w sercu jéj utkwiła.
Ilekroć z ulicy fala powietrzna przyniesie do jéj ucha wrzawę, kędyś od strony rynku i łaźni wybiegłą — matrona wstrząsa się, ręce jéj załamują, lica bledną, ale ukrywa wrażenie, aby jéj niepokoju dostrzedz nie mogły dziewczęta. One nie powinny wiedzieć nawet o niebezpieczeństwie, ani się go domyślać; dla nich świat musi inaczéj wyglądać niż jest w istocie, im długo potrzeba jeszcze taić jego szkarady.
Wtém słychać kołatanie do drzwi, i janitor je otworzył, któś z atrium stąpa powoli. Nogi to starca leniwo się tak po posadzce wloką... idzie bokiem po litostrotach, a Cellia nadstawia ucha.
— To Pudens! — zawołała nareszcie — tak, to on! — powtórzyła wstając. — Wy pójdźcie do ogródka... dość pracy... mam z nim pomówić na osobności.... Stary ze starym nie dziwo....
— Toć go choć przywitamy — odpowiedziała Aquila — dawno nie był u nas, a to gość tak pożądany i miły.
Wybiegnijcież przeciw niemu... bo bardzo się chyba mylę, ale to on pewnie, to on, na Jowisza, — dodała staruszka....
Dziewczęta stanęły w progu, a stara podniosła