Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom II.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

ganiając się za sobą i ludźmi. Wpośród ryku i wycia, jęk przeraźliwy odzywa się jak błaganie i zamilknie zduszony paszczą, która już gardło rozdarła.
Oczy nie wiedzą gdzie spocząć, tak sturamienna ta walka wśród zielonego lasu, tak wesołe i piękne łowy Cezara...
Ale wszystkich wzrok zwraca nagle postać jedna, — nie śmieją wierzyć oczom; z za drzewa wystąpiła kobiéta olbrzymiego wzrostu, młoda jeszcze, ogorzała... Barwa jéj ciała mówi, że się gdzieś rodziła u brzegów Nilu, pod pyramidami, i kąpała z młodych krokodylów stadem... Ale co za posągowe kształty! jaka piękność bazaltowego Sfinxa, co za wdzięk w postaci giętkiéj a silnéj! Nic nie ma na sobie prócz lekkiéj koło bioder przepaski kraciastéj, prócz sznura co włos jéj podtrzymuje, w ręku trzyma tylko gałęź zieloną. Niezlękniona pogląda na pełznącą ku sobie Pantherę i zdaje się oczekiwać na nią. Rzekłbyś, że się znają dawno i walczyły już z sobą gdzieś w pustyni, tak śmiało patrzy jéj w oczy niewiasta, tak bojaźliwie kołuje ku niéj źwierz dziki.
Przysiadła i podskoczyła Panthera, ale kobieta ubiegła w bok także i bestya gryzie ziemię czerwoną, kopie ją nogami pod sobą, gotując się do nowéj napaści. Z oka jéj nie spuszcza kobiéta...