roko, gdy dłonie połączone i usta jedno brzmiące na pomoc Pana wezwały.
W cichości siedli u wilgotnych murów Tulliańskich.
W górze, nad ich głowami, ściskały się coraz nowe ofiary i jęk ich a dziwne krzyki, ryk rozpaczy, śmiechy pijane, dziko w ich uszach dźwięczały wśród spokoju jaki ich otaczał.
Od czasu do czasu przychodził siepacz uciszyć wrzawę prętem, jakby dzikiemi władał źwierzęty — a wycie i krótka chwila osłupienia znowu w jęki i płacze przechodziła. Tylko na dole, w lochu Tulliańskim cicho było i spokjnie[1].
A Processus i Martinian dziwili się dni pierwszych milczeniu temu, i jeden z nich codzień zstępował tam, by się przekonać, że więźniowie żyli, tak spokój ten niezwykły zadziwiał siepacza.
— Zaprawdę, mówili sobie dozorcy — jacyś to dziwni są ludzie, albo nie ludźmi być muszą — ani głód, ani postrach śmierci, ani ciemności straszne, ani męczarnie, które drugich o rozpacz przyprawiają, nie zamąciły ich pokoju... Są tak jakby byli u siebie, jakby z przyjacioły biesiadowali, a nocą słychać tylko szmer jakiś powolny i mowę ich cichą, jakby szelest spadającéj wody... w jakimś dziwnym języku modlitwę.
Zaprawdę, jeśli to są, jak mówią, chrześcijanie,
- ↑ Błąd w druku; powinno być – spokojnie.