Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom II 132.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

sunkowi, zajrzała i pochwyciła ręką drżącą sztalugę, aby ją ku sobie obrócić. Z rumieńca, który przebiegł po jéj twarzy, domyślił się Wiktor, iż poznała siebie. Ale nie powiedziała nic; odłożyła ramy na miejsce i spojrzała tylko z rodzajem wymówki czułéj na Wiktora.
Stał przed nią, jak winowajca.
— Daj-że jéj pan twarz, téj nieszczęśliwéj istocie — rzekła cicho.
— Wolę pozostawić tak jak jest — odparł Wiktor — boję się...
Liza uśmiéchnęła się.
— Ferdynando mi ciągle mówi o pięknéj Pepicie; daj jéj twarzyczkę Pepity.
Artysta ze zgrozą się cofnął.
— Pepity! — zawołał — twarz tego dziecka ludu, bez wyrazu maseczkę, takiéj postaci? A, pani!
Spojrzała nań Liza, wróciła do krzesła i siadła znowu naprzeciw obrazu.
— Choć trudno mi było tu przyjść — rzekła cicho — i musiałam się nawet przed Ferdynandem wykradać i wykłamywać, ale trudniéj jeszcze wyjść mi będzie. Wiem że już drugi raz w życiu przyjść tu nie mogę, a za obrazem, za pracownią i za artystą zatęsknię. Za całą pociechę pozostanie mi wspomnienie.
— Cóż ja mam powiedziéć? — spytał Wiktor. — Dla mnie to będzie dzień święty życia.
Spuścił głowę smutnie. Chciał cóś powiedziéć jeszcze i nagle mu się z ust tylko wyrwało.