Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom II 137.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Na to nie otrzymał już odpowiedzi; pani Liza odeszła, nie spojrzawszy nawet na niego.
Z jakiemi uczuciami, w jakim stanie ducha wracała szczęśliwa i zarazem biédna, wzburzona i niespokojna, niepewna co pocznie... niepodobna tego opisać. Łzy jéj płynęły z oczów, o których nie wiedziała sama; kilka razy zatrzymać się musiała i odetchnąć. Zobaczyła przed sobą otwarte drzwi kościoła i, szukając pociechy, ukojenia, spoczynku, weszła do niego.
Kościół, po skończonych nabożeństwach, stał pusty; u ołtarza N. Panny paliła się lampa i klęczało parę kobiét ubogich. Poza kolumnami snuł się w czarnéj czapeczce stary zgarbiony zakrystyan, wypatrujący forestierów, którymby mógł pozasłaniane pokazywać obrazy.
Liza, chwiejąc się, podeszła do ołtarza i uklękła w ławeczce naprzeciw niego. Modlić się nie mogła, ale potrzebowała wnijść w siebie, dać się sercu rozkołysanemu uspokoić. Cisza uroczysta przyciemnionéj świątyni, wrażenie miejsca, widok biédnych kobiét w łachmanach, które tu przyszły z wiarą głęboką szukać ratunku, wkrótce podziałały i na nią. Nabrała męztwa; była niewinną panią swéj woli, mogła się ztąd oddalić, pewną będąc, że Wiktor pójdzie za nią. Miłość jéj dla niego była czysta, sumienie spokojne... miała więc prawo śmiało iść daléj i nie ulęknąć się nawet prześladowania złego człowieka, któremu dała raz nazawsze odprawę.