Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom I 014.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

cając z rosą wieczora, jak perłę, słowo pociechy i miłosierdzia, pocałunek nieba dany ziemi:
Pax! Pax!
I stała się chwila pokoju tam, gdzie go nigdy nie bywa, bo życie jest bojem i wrzawą, a była chwila ta krótką, jak oka mgnienie.
Wstrzymały się głosy i oddechy w tym spokoju błogim; lecz natychmiast życie się praw swych upomniało, oczy z niebios zwróciły się ku ludziom i mrokom, zastygłe głosy z ust się napiérać zaczęły.
Sparty o poręcz małego balkonu, stał z siwemi włosy okrytą, podniesioną głową mężczyzna, którego twarz odblask łuny wieczornéj łagodném swiatłem obléwał.
Wiek jego trudno było odgadnąć; włos mu się srébrzył na skroni, a oblicze zdało się, o téj zwłaszcza wieczornéj godzinie, młode jeszcze i życia pełne. Ciemne oczy, przysłonięte powiekami nawpół zapuszczonemi, patrzyły w świat, lejąc z siebie strumienie światła, w głębi jeszcze gorejącego. Czoło miał wypogodzone, jak owo niebo wieczorne, na policzkach bladych nie widniały zmarszczki, tylko około kształtnych ust, zaciśniętych nieco, zarysowywały się drogi, któremi uśmiéch dobroci lub łagodnego szyderstwa przechodząc, wydeptał je powoli.
Patrząc w tę twarz, któś nieznajomy, pociągnięty jéj wyrazem, musiałby był sobie zadać pytanie, co ona mówiła, co znaczyła, z czego