Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom I 050.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Hrabiowie mogli się przypatrzyć, zbliżywszy nieco, profilowi jéj greckiemu, utoczonéj szyi, popiersiu i archaicznie szczupłéj figurze, jak rysunek Flaxmana, kilką prostemi liniami okréślonéj na dnie jasném.
Wiktor rozmawiał z tą dziéweczką, która się zdawała z nim spoufaloną i szczebiotaniem wesołém mocno zajętą. Nie słychać było nic, lecz odgadnąć mogli łatwo, że swobodnie, wesoło gwarzyli z sobą, pewnie nie poraz piérwszy.
Artysta, nie spuszczając z niéj oczu, patrzył w pochyloną ku sobie; ona bez obawy uśmiéchała mu się, niekiedy żywiéj potrząsała głową, groziła palcami, pomagając sobie, zwyczajem Włochów, rozmaitemi ruchy. Wszystkie one były wdzięczne, bo młodość ma ten dar, że piękną być musi, choć o tém nie myśli, choć tego nie pragnie.
Wiktor z tą dziéweczką, w oświéconych drzwiach malując się en vigueur, tworzyli jakby w ramy ujęty obrazek, wcale ładny, któremu nic nie brakło, nawet dobrze ugrupowanych akcesoryów. Dwaj panowie, napatrzywszy się na nich, długo oczów oderwać nie mogli.
— Mamy tedy czarno na białém — odezwał się, dowcipkując, hrabia Filip — dowód, jakie tu ten jegomość ma stosunki w wiecznym grodzie. Birbanta kawał, z oczów mu to patrzy!
Zamiast odpowiedzi, hrabia August mruknął sam do siebie: