Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom I 142.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

obmytym jaśniała błękitem, przy którym obłoki tém brudniejsze się wydawały. Przybiérały one barwy osobliwe, złocąc się, czerwieniąc, stając brunatne, szare, sine i liliowe. Tak jaskrawo zachodu słońca po burzy żadenby się nie ważył malować pejzarzysta — jednemu to Bogu wolno.
Dzwonek w przedpokoju, który wywołał Ferdynanda, stojącego na straży, na pani Lizie zrobił znowu wrażenie przykre; drgnęła i rzuciła się.
Oko jéj, niespokojnie ku drzwiom skierowane, nie przysłoniło się powieką, aż dojrzała wpadającą pośpiesznie Ahaswerę, którą zdala zdradzał śmiéch suchy. Ciągnęła za sobą — niestety — swą ofiarę, nieszczęsnego wieszcza.
— Chwałaż Bogu, że burza tak prędko przeszła — zawołała, śmiejąc się i witając. — Ale co za wspaniała burza! jakie królewskie pioruny! co za przepyszna uléwa! Myślałam, admirując, że mnie nie dopuści do ciebie, najkochańsza Lizo. Szczęściem wieszcz zaklął ją słowem i ucieka posłuszna. Byłabym musiała brawować pioruny, których... które mnie trochę straszą.
Poeta z obowiązku unosił się nad tym szałem natury, nad namiętnym uściskiem ziemi z obłokami, znajdując że obraz był niezrównanéj potęgi i piękności.
— Natura-bo — mówić począł — jest zwykle liryczną i bywa przez to nudną, ale w takich chwilach staje się dramatyczną, piękność jéj potęguje się, życie ognistemi tryska strugami.... Ale cóż