Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom I 151.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Liza kilka razy ukradkiem zmierzyła go niecierpliwém, niespokojném wejrzeniem. Zdawała się walczyć z sobą, czy się do niego odezwać. Z obowiązku gospodyni należało jéj choć parę słów przemówić do gościa. Zwróciła się wkońcu ku niemu i spotkała oczy wlepione w siebie, z wyrazem łagodnym, spokojnym, miłosiernym, pełnym współczucia, a nienarzucającym się o nic.
To ją ośmieliło. Pocichu i dość niewyraźnie przemówiła, schylając się nieco:
— A pan co trzymasz o tém?
Można było przysiądz że pytanie to zadała, myśląc zupełnie o czém inném.
— Słucham rozpraw z zajęciem wielkiém — równie cicho rzekł Wiktor. — Ale przeżywszy już entuzyazm, i zachwyty, i odczarowania a pesymizmy, usprawiedliwiam oboje, choć ani jednych, ani drugich dzielić nie mogę.
— Więc obojętnym pan jesteś na wszystko? — z dziwnym akcentem spytała, wpatrując się w niego, ciekawa gospodyni.
— Nie, pani! — począł Wiktor, spoglądając na nią. — Do takiego trupiego zobojętnienia nie doszedłem jeszcze; tylko tłumaczę sobie i usprawiedliwiam obie te władze ducha, naprzemiany widzącego czarno i biało...
— I jesteś pan tak szczęśliwym, że stoisz wyżéj nad te poglądy? — z trochą ironii dodała piękna gospodyni, jakby drażniąc, cóś więcéj dobyć z niego chciała, nad tę tolerancyą zimną.