Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Chore dusze tom I 207.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc, wstała, poprawiła na sobie chustkę i chciała już odejść, ale usiadła znowu.
— A pan oddawna jesteś w Rzymie? — zapytała.
— Po Włoszech włóczę się nie od dzisiaj, choć niezawsze siedzę w Rzymie — rzekł Wiktor. — I terazbym tu nie powinien być, gdyby... nie jakaś ociężałość i... różne okoliczności.
Nieznajoma poruszyła się znowu i zatrzymała, namyśliwszy nieco.
— Rzym jest cudnie piękny — odezwała się — ale jakże smutny!
— Jest téż on przytułkiem tych, co tu resztki życia przychodzą zagrzebać w miłości sztuki, lub w modlitwie. Młodzi tu prędko starzeją, a starzy żyją długo.
Kobiéta popatrzyła na Wiktora i, skłoniwszy mu się głową, powolnym krokiem odeszła. Widział ją jeszcze parę razy idącą wzdłuż placu, aż znikła mu w mrokach wieczora. Z politowaniem powiódł za nią oczyma. Z krótkiéj rozmowy łatwo było wywnioskować, że biédna kobiéta przybyła tu ze złudzeniami niedoświadczenia i ciężkie godziny miała do przebycia przed sobą. Czuł przytém, iż była jedną z tych istot dumnych, którym żadnéj pomocy ofiarować się nie godzi.
Przesiedział tak, pozostając na miejscu prawie do mroku sam na ławce; potém nałogowo, machinalnie powlókł się do swojéj tratoryi. Po-