Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 042.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— My? albo to nas posłucha?
— Ciebie ojcze? czemuż nie, pewna jestem bo cię zawsze kochał.
— A i ja go kocham, tożem go na ręku wypiastował! — mruknął z westchnieniem stary.
— Widzisz ojcze, westchnąłeś, żal ci go, a poratować nie chcesz?
— Nie chcę!! ja nie chcę? Radbym z duszy, ale co może taki jak ja człowiek, zestarzały i bezsilny?
— Przy pomocy Bożej, wiele — żywo odparła Anusia, widząc, że nareszcie trafiła na czułą strónę — jestem pewna, że tybyś mu wiele pomógł? że tybyś go ocalił!
Stary się głęboko zamyślił.
— Dajmy temu pokój — rzekł — to nad siły nasze, porwiemy się, nie podołamy, śmiechu tylko narobim a sami zginiemy — nie krwaw mi serca.
I zamilkł. — Teraz już pewną była Anusia, że potrafi dopiąć swego; odkryła w nim bowiem prawie niespodzianie, przywiązanie do podczaszyca, i wiedziała już w co bić może. Nie dała więc staremu pokoju ani na chwilę, wymógłszy naprzód obietnicę zastanowienia się nad tym, później pół-przyrzeczenia, potem słowo że pojadą, nareszcie naznaczenie nawet dnia wyjazdu.
Cudem to było prawie, takiej tam cierpliwości potrzebowała, takiego wytrwania, uporu, by starca przywykłego już do spoczynku i rozmiłowanego w próżnowaniu, wyciągnąć z kątka, który polubił, z którego się przez lat kilkadziesiąt nie ruszył. Naprzód tedy zebrał się stary napisać do brata do Warszawy, rad bardzo w duchu, że trzeba będzie na odpowiedź czekać; ale rychło jakoś uwinęły się poczty i list odebrał, któryby