Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 073.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— A jeźliby Aaron chybił? — spytał drobnostkowy i regularny Frejer.
— Natenczas weźmiemy gdzieindziej, a waćpan mi dzieciństwem tem głowy nie kłopocz — ile to wynosi?
— Ogółem może przejść trzy tysiące dukatów, nie licząc tych, co się jeszcze nie upominają.
— Tak wiele?
— JW. panie, to jeszcze nie wszystko.
Podczaszyc pochodził żywo.
— Dość tego — rzekł — nie pora to rachunków, innym czasem, innym czasem...
Frejer skłonił się, ale uparcie pozostał i księgę nawet począł rozkładać.
— Czegóż chcesz jeszcze? — niecierpliwie spytał Ordyński.
— Co mam zrobić, jeźliby gwałtownie się naprzykrzali?
— Mówiłem ci, do jutra! Lub... co chcesz... rób, radź, płać, wypędzej, a mnie się nie pytaj co począć, co innego mam na głowie.
— Kiedy JW. pan przyjść każe?
— Gdy cię zawołam, panie Frejer.
Niemiec potarł czoło frasobliwie.
— Bądź pan zdrów.
— Ale mi grożą sądem i zajęciem...
— Śmieliby? ta hałastra?
— Nie wiem czego się tak zlękli, jest to okropne zuchwalstwo — ale potrzeba radzić, potrzeba radzić.
— Posłać więc po Aarona, do jutra...
Jeszcze by był może stał dłużej we drzwiach Niemiec, który nie łatwo z placu schodził, ale jenerał i pan