Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 126.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

cię pocieszyć, jeszczebym sam tu gotów się rozstękać, tak u ciebie na więzienie zakrawa. Ja jestem sybaryta, gdy mnie nie otacza zbytek i dostatek, tracę siłę... na nic się nie zdałem. Bądź zdrów, a na ucho dodał: Widzę że i tuś sobie obmyślił lekarstwo od nudów, najrzałem ładną twarzyczkę. Dobrze pomyślano; zawsze to dystrakcja.
Podczaszyc się zarumienił i prawie rozgniewał.
— To tak jak siostra moja — zawołał porywczo — wychowana ze mną i święte dla mnie dziecię.
— Och! och! zazdrośnik — rozśmiał się stary — zazdrośny! wstydź się! dalipan zawcześnie, jeszcześ przecie nie łysy — dobra noc.
I wyniósł się co prędzej, obiecując sobie że nie rychło drugi raz odwiedzi podczaszyca.
Pozostawszy sam z sobą Ordyński, zatopił się w myślach smutnych, przebiegając całe życie swoje i rozpatrując się nad tem, do czego ono go doprowadziło. — Szczęściem jeszcze choroba Rybińskiego czyniła niejaką nadzieję wyjścia z tego fałszywego położenia, jeżeliby ocalał.
Byłby tak dumał długo, gdyby nie poczuł, że ktoś cichaczem się wsunąwszy tuż przy nim stanął. Był to cavaliere, którego Anna przez wpół otwarte drzwi najrzawszy krzyknęła, gdyż twarz ta przypominała jej także straszne widziadło na obrazie św. Michała.
— Kto tam jest obok? — spytał Fotofero.
— To moja przybrana siostra, współwychowanka, córka naszego sługi... Ale jakżeś to wszedł i co mi przynosisz?
— Że Rybiński żyje — źleś pan mierzył. — Ale może dobrze się stało. Kwatera kawalerska wcale po-