Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 217.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

chwilę słowa nie mówiąc do siebie, Anna tylko niecierpliwiła się coraz bardziej nieprzybywającemi końmi, nareszcie sługa powrócił oznajmując, że dla spóźnionej pory fiakra nigdzie znaleźć nie mógł.
— Więc idziemy piechoto! — powtórzyła żywo Anna, podnosząc głowę — idziemy!
Ordyński prosić już nie śmiał, bo nań spojrzała tym wzrokiem, który usta zamyka, musiał ją prowadzić.
Noc ciemniejszą się coraz stawała — po domach i kościołach poznał podczaszyc że byli na drugim końcu miasta, ale wiedząc że Anusia co raz powie, to dotrzyma, nie sprzeciwiał się jej więcej. Szli więc z jednym tylko sługą, który niósł latarnię, mając nadzieję spotkać gdzie przypóźnionego fiakra, a Anna odzyskawszy siły śpieszyła tak że za nią zdążyć było trudno. Podczaszyc milczał chmurny, jakby na przekor jeszcze nadeszła burza, puścił się deszcz ulewny, a dziewcze nic nie czując prócz powinności wrócenia do ojca, pędziła po ślizkim bruku.
Ta podróż w milczeniu, ciemności, wśród burzy odbyta, trwała niezmiernie długo — błądzili po uliczkach nieznajomych, szli, wracali i na większe wydobyć się nie mogli. — Po mozolnej włóczędze znaleźli się jakoś na Krakowskiem przedmieściu i choć już nie bardzo było daleko, podczaszyc dostawszy przecie fiakra, namówił Annę by siadła; zajechali przed dworek, w którego oknie paliła się jeszcze świeczka, ale bramę znaleźli już zatarasowaną, dowód że Kasper nie zapomniał bać się o swe pieniądze. — Uderzono do wrót gwałtownie, Hołodryga śpiący nie rychło się zbudził i odryglował. Wchodząc do izby zastali braci w żywej z sobą kłótni, której tylko słów kilka do ich uszu doleciały.