Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 289.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Możesz mi kredytować? spytał.
— Wiele ci się podoba, kłaniając się odpowiedział bankier, z obu stron pochwycili kredkę.
Ordyński pięćset czerwonych złotych postawił na kartę.
W sali poczynało wielkie rozciągać się milczenie, gracze mniejsi zajęci znaczną stawką lub wstrzymywali drobne, lub całą na Ordyńskiego zwracali uwagę. Cerulli jakby chciał umyślnie zniecierpliwić ciągnął powoli, ale tak powoli że zdawał się katować umyślnie, rozdrażniać do ostatka, przykrywał przegrywające, osłaniał naprzód wygrane, podwajał nadzieje i strachy. Na ten raz padło plije, podczaszyc się począł odrabiać i domazał do stawki.
— Zmiłuj się! zmiłuj! pomiarkuj, szepnął cavaliere, pomiarkuj twój zapęd, zgrasz się! zgrasz!
Ale Ordyński ani słuchał już przestrogi! Szał gry najstraszniejszy ze wszystkich szałów, jakiemu podobny tylko wyrabia owa gorączka złota kalifornijska, którą dopiero w naszym wieku przyszło poznać na wstyd ludzkości — szał najszaleńszy opętał go zupełnie. Podniecony do najwyższego stopnia, z gorejącemi policzki, z okiem prawie wyskakującem z głowy, z czołem potem oblanem, leżał na stole przechylony i dyszał straszliwie.
Widok to był okropny spodlonego człowieka, pijanego namiętnością brudną, nieprzytomnego zupełnie, nieczującego nic prócz gwałtownie do złota bijącego serca, którego ucho nie usłyszałoby może trąby Archanioła... Takim był w tej chwili Ordyński.
Trzeba mu było choć raz dać wygrać — wygrał, zaśmiały się oczy i stawkę powiększył jeszcze. Drudzy