brzmiała harmonijnie; szorstko, ostro leciały z pod warg drżących wyrazy. — Dziecko jesteś!...
Wiesz już! tak! wszyscy wiedzą! Nie mogłam zapobiedz! tak! ale biada temu, co ze mną rozpocznie wojnę; ja nigdy nie uznam się zwyciężoną i nie złożę oręża. Ja zawsze na swojem postawić muszę. Żenią go więc z Austryaczką!
Uśmiechnęła się złośliwie.
— Teraz, Dżemma, ty mi jesteś najpotrzebniejszą, teraz zdobędziesz trwale, na zawsze serce jego. Biada tej istocie, która tu mimo woli mojej się wciska, aby mi syna odebrała!
Nigdy! nigdy! — zawołała, zapominając się i tupając nogą.
W czasie gdy to mówiła więcej sama do siebie niż do słuchającego pokornie z oczyma spuszczonemi dziewczęcia, ręce jej były w ruchu nieustannym, twarz mieniła się i wykrzywiała, brwi ściągały, usta momentami karykaturalnej maski przybierały charakter. Straszna jakaś burza wrzeć musiała w żywo falujących piersiach.
— Słuchaj, Dżemma! — rzekła podnosząc się nieco. — Nie czas płakać, nie powinnaś mi być smutną, musisz być piękniejszą niż kiedykolwiek; musisz to serce jego, które miałaś, któregoś nie straciła, nietylko zachować, ale je okuć w kajdany... Ja na ciebie rachuję, tyś moim orężem... ale w zamian ci dam...
Tu wstrzymała się nieco i dodała:
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom I.djvu/019
Ta strona została uwierzytelniona.