Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom I.djvu/033

Ta strona została uwierzytelniona.

palanemi żółtemi świecami — nie widać było nic więcej.
Dudycz wszedłszy tu, zwolnił kroku, mógł spocząć na ławach pustych i rozmyślać bez przeszkody... Nikt mu tu ani śmiechem, ni rozmową nie wadził. Posunął się, przeszedłszy pierwszą komnatę, do drugiej, w której więcej cokolwiek światła było. Oprócz kilku świec przy ścianach, przez okno na podwórce wychodzące wpadał blask pochodni, których kilka niezgaszonych palili woźnice i pachołkowie pańscy.
Petrek miał już siąść w kącie i opatrywał miejsce, gdy zwróciwszy w głąb oczy, zobaczył naprzeciw siedzącego na ławie, rozpostartego wygodnie, z nogą na nogę założoną, starca.
Należeć on musiał do dworu, a nie był ani wysokim urzędnikiem, ani pospolitym posługaczem.
Sam wiek jego podeszły świadczył, że tu jakieś odrębne stanowisko zajmował.
Dudycz zobaczywszy starca, zatrzymał się z pewną obawą i poszanowaniem razem.
Postać była niepowszednia.
Blask od okna bijący oświetlał ją ostro, wydatnemi czyniąc rysy, którym starość nie odjęła życia, jakie w nich drgało.
Twarz była długa, czoło wysokie, wypełzłe, usta ironiczny, łagodny uśmiech trzymał jakby obojętnością zamknięte na wszystko, co oczy