Na wspomnienie swej bogini, bo tak ją Dudycz nazywał, żywo się znowu poruszył dworzanin.
— Dżemma! — powtórzył głosem dziwnym, w którym więcej coś brzmiało, niż pytanie obojętne.
Stańczyk popatrzył nań złośliwie.
— Włoszkę chciałbyś sobie wziąć — przerwał trefniś — ale dla nas Polaków, powiadam ci, wszelka włoszczyzna niezdrowa. Zjeść ją można, smakuje czasami, strawić trudno.
Mówił nie spuszczając oczu z Dudycza, a twarz śmiała mu się smutnie, tą mięszaniną bolu i ironii, która jest zwątpienia ludzkiego cechą.
Niekiedy zjawia się ona w fizyognomiach filozofów, czasem na licu szalonych. Schodzą się w niej mądrość i obłąkanie.
Dudycz wahał się ust otworzyć, wstyd mu było przed tym szydercą do słabości swej się przyznać.
Stańczyk, który zgadywał czego wiedzieć nie mógł, czytał w tym biednym Petrku jak w otwartej książce.
— Po co ci się kręcić i wisieć przy dworze — począł z cicha. — Dorobiłeś się z soli chleba, możesz mieć do woli jednego i drugiego... a służyć ci się chce! Nałóg do jarzma! kark świerzbi, gdy go co nie gniecie! Jechałbyś rzepę siać i Boga chwalić.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom I.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.