smak mam; ale ta piękność uboga jest, a ja, dzięki Bogu, węzełek sobie przysposobiłem.
— I dzięki soli — szepnęła Zamechska.
— Sól zdrowa — rzekł Dudycz. — Sądzę, że królowa pani moja najłaskawsza, nie będzie temu przeciwną.
— A dziewczyna? — spytała ochmistrzyni.
— Kto ją zgadnie? — począł Dudycz — raz patrzy tak jakby się gniewała, czasem jakby się litowała.
— No... a jakby się kochała? — przerwała Zamechska — hę?
Dudycz głową potrząsnął.
— Nie — rzekł — ale toby może z czasem przyszło. Jabym ją złotem obsypał, jabym... — nie mógł dokończyć, ręce jego wyrażały tylko, że gotów był dla niej poświęcić wszystko.
Stara Zamechska miała czasem poruszenia dobrego serca. Żal się jej zrobiło tego człowieka śmiesznego, brzydkiego, który całe życie pracował na to, aby dla jednej dziewczyny, wyśmiewającej się z niego, patrzącej wysoko, wszystko a może nawet i życie w końcu stracił. Zbliżyła się do siedzącego i położyła mu rękę na ramieniu, litościwie spoglądając na niego.
— Słuchaj Dudycz — rzekła — chyba oczów nie masz. Żyjesz na dworze, a nie widzisz tego co wszystkim wiadome... Dżemmę kocha młody król, ona szaleje za nim... nasza pani na to
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom I.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.