zafrasowanego petenta — nie rozumiem, mów jasno.
Dudycz zniżył głos i począł nieśmiało.
— Mówią, że młody król na tę samą pannę rzucił okiem i że królowa, aby go od przyszłej małżonki odstręczyć, patrzy na to przez szpary... hm!...
Boner zrozumiał, ale się zmarszczył.
— Mówisz o pięknej Dżemmie? — zapytał.
Głową potwierdził Dudycz, a uśmiech politowania prześliznął się po ustach pana podskarbiego.
— Żal mi cię, mój Dudycz — rzekł — ale na miłość, jak na śmierć, lekarstwa nie masz!
Poruszył ramionami i zamilkł.
— Czegóż tedy właściwie chcesz? — odezwał się po dość długiej przerwie, w czasie której Dudycz się jaśniej nie zebrał tłómaczyć. — Król nie ma mocy nad fraucymerem żony; jeżeli Bona sobie tego nie życzy, Włoszka owa także pewnie młodego króla będzie wolała, niż starego dworzanina... w czemże my ci pomódz możemy?
Petrek podniósł oczy.
— A jeśli staremu panu dokuczy to, że młoda królowa przybywszy, źle będzie przyjętą... bo młody król gdy się rozkocha... nie zechce do niej przystać? Juścibyście się Włoszki pozbyć radzi zawczasu, a ja ją gotów jestem wziąć.
Boner słuchał, ale obojętnie i dumnie.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom I.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.