Bona słuchała zimno.
— Chcesz się go pozbyć na czas jakiś?
— A! radabym na zawsze — odparła Dżemma.
Dziwnie spojrzała na nią królowa.
— Nie zważaj na niego — dodała — tymczasem ja się postaram o to, abyśmy z Krakowa go się pozbyli! Naganić mu nie mogę, że się w tobie kocha... miłość wszelką przebaczyć potrzeba. Szkoda, że tak brzydki i stary.
Łzy stanęły w oczach Dżemmie.
— A! ja żadnej miłości, nikogo na świecie nie potrzebuję — odezwała się.
Bona wstała nie odpowiadając jej na to, przeszła w milczeniu komnaty i zostawiła ją samą.
Wieczorem Dudycz stał na przesmyku, aby się królowej pokłonić i przypomnieć, i sądził że go pominie jak zwykle, gdy Bona zatrzymała się i skinęła aby się zbliżył.
— Przyjdziesz do mnie jutro rano!
Miało-li to oznaczać łaskę, czy przeciwnie, skarcenie może — nie odgadł Dudycz. Twarz starej Włoszki nie zdawała mu się zbyt gniewną. Łamał sobie głowę domysłami, i raniuteńko był w przedpokoju.
Tu czekać musiał dosyć długo, nim go, po innych wielu, wpuszczono.
Bona siedziała w swem rannem poduszkami ostawionem krześle ogromnem, z głową zawiniętą
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom I.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.