dzianie zerwała się śnieżna zawieja, i Petrek tak dobrze pobłądził, że, gdy się z południa rozjaśniło, znalazł się w tem samem oddaleniu od Kmity jak był zrana. Złożyło się więc, że go albo wieczorem chyba w jego własnym dworze w Sanicy znajdzie, lub przybycie do rana odłoży. Tymczasem nocować z końmi nie było gdzie, pod noc więc ciągnąć musiał.
Po drodze już Rozborskiego i Szczerby widome ślady były... Tam gdzie stał dwór szlachcica sąsiada, około którego przechodził gościniec, natrafił Dudycz na świeże, dymiące jeszcze zgliszcza, a nad samą drogą kilka trupów leżało. Wilcy je nocą poszarpali okrutnie. Widok był przerażający, bo oprócz tego na dwu drzewach trupy wisielców wiatr okręcał. Ze wsi, ze dworu, wszystko co żyło w lasy zbiegło, psy tylko wyły w pustkach i opalonych płotach i ścianach.
Dudycz wiedział bardzo dodrze[1], iż tak srodze pokarany ziemianin innej winy na sobie nie miał, oprócz że własności swej przeciwko silniejszemu panu bronić próbował.
Petrkowi nader było niemiłem zawsze gdzie się dwu za łby brało, ze swoim przybywać, którego bronił i szczędził — i tu po nim ciarki przeszły, myśląc, czy aby ta rzecz była skończona, a do nowych zapasów nie przyjdzie?... Lecz do Sanicy bądź co bądź zdążać na nocleg musiał.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – dobrze.