Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom I.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

dycz, który za młodu był nawykły nieraz się znajdować wśród pijanego tłumu robotników z żup w Wieliczce, parobków, woźnic i najdzikszej gawiedzi — choć oswojony z tem bladł ze strachu, takie wrzaski, śpiewy, kłótnie, krzyki o uszy się jego obijały. Było to istne piekło.
Ostrożnie i z obawą Petrek wyszukał sobie szparę, przez którąby mógł przypatrzeć się temu sabatowi zbójów, i przyłożywszy oko do ściany, już go nie mógł oderwać.
Sala była wielka, a raczej szopa prosta na grubych słupach drewnianych sparta, oświecona pochodniami, których płomień dymiący czerwonem światłem oblewał biesiadujących u ogromnego stołu zastawionego w pośrodku niej.
Kmity zrazu spostrzedz nie mógł.
Siedział w końcu, nad stołem biesiadników, na podwyższeniu okrytem suknem szkarłatnem, w krześle nakształt tronu, mając przed sobą stolik osobny, bogato zasłany obrusem szytym złotem. Na dwu mniejszych stołach po bokach ustawione były naczynia srebrne i beczułki takież, konwie, dzbany i kubki.
Rozparty w krześle swem, na pół leżąc marszałek, okryty delią futrem podbitą, w kołpaku sobolim z kitą, którego nie zrzucił z głowy, zwrócony był ku biesiadnikom.
Twarz jego piękna, szlachetnych rysów, ale płonąca ogniem, zaczerwieniona, lśniąca od potu,