Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom I.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.

z oczyma jakby łez pełnemi i iskrzącemi się razem namiętnością, miała wyraz niesłychanej dumy i siły. Ręką jednak trzymał się w bok i z góry spoglądał na swych współbiesiadników. Dwóch z wygolonemi głowami wyrostków za podniesieniem, na którem on siedział, stało tuż, gotowi do spełnienia rozkazów; stary, chudy, bogato odziany, z łańcuchem na szyi marszałek jego dworu, za niemi na straży.
Na jedną chwilę nie spoczywał Kmita. Rzucał się na siedzeniu, rękami w powietrzu ciągle coś wskazywał, krzyczał, dawał rozkazy, zrywał się, padał na siedzenie, pił, nalewać dawał kubki i to je rozsyłał współbiesiadnikom, to sam spełniał a raczej pochłaniał żarłocznie.
Lice mu się paliło, ręce drżały, oczy piorunowe rzucały wejrzenia, był jakby w gorączce jakiejś szalonego wesela i rozpasania... Dudycz słyszał nieraz o tych ucztowaniach Kmity najczęściej krwawo się kończących, lecz nic podobnego nie mógł wyobrazić sobie. To co widział przechodziło jego pojęcie.
Strach go ogarniał patrząc, i choć ściana dzieliła od Kmity, obawiał się oczów podnieść ku niemu, zwłaszcza gdy dostrzegł miecz obnażony, który miał tuż pod ręką.
Niżej nieco przy stole zasiadali wodzowie i ulubieńcy Kmity, jego zemsty posługacze, katy i zbóje, dla których nic świętego nie było.