Kmita dał znak jakiś Białemu.
— Umieśćże go, karm i pój, i niech czeka... niech czeka!
To mówiąc, rozśmiał się marszałek dziwnie, przypatrując się szyderczo Petrkowi, który jak zawsze w swym stroju jaskrawym włoskim dosyć pociesznie wyglądał.
Skłonił się Dudycz pokornie.
Wyszli razem z Białym nic nie mówiąc aż w podwórze. Po namyśle krótkim, opiekun poprowadził posła do dworku o kilkanaście kroków odległego.
— Nasz pan w liście coś musiał niedobrego wyczytać — rzekł Biały.
— Najgorsza to, że ja tu siedzieć muszę — zawołał Dudycz — bo mnie pilno do Krakowa. Mówiłem o tem panu.
— Toś niedobrze zrobił — przerwał Biały — bo on na przekorę czynić lubi. Będzie was naumyślnie trzymał.
Załamał ręce Dudycz.
— Ale za to — rzekł śmiejąc się Biały i klepiąc po ramieniu gościa — mogę wam zaręczyć, że głodu ni pragnienia nie doznacie.
Nie wiem czy was do stołu wzywać będą, rozumie się do marszałka dworu, bo Kmita pospolitego czasu sam jada lub tylko z równemi sobie... no, ale ja w tem, że nie poskarżycie się na nas.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom I.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.