skich dzierżaw, ale z moich nadań i łaski ciągniesz! — rzekł Zygmunt. — Milczże i upokórz się, niegodziwa!
Wyrzuty króla wcale do uspokojenia dopomódz nie mogły. Bona unosiła się coraz więcej, mocniej coraz i wkrótce niepodobna było zrozumieć co mówiła, tak dzikim zawodziła głosem.
Walczyć z nią na słowa Zygmunt nie umiał nigdy. Kilkakroć powtórzywszy swe zwyczajne:
— Tace, fatua! — zamilkł, podparł się na ręku i słuchał wołania, łajania, krzyków, jęków najobojętniej. Nie robiły one na nim żadnego wrażenia, czekał końca.
Bona wysilona wreszcie, zamiast na krzesło rzuciła się na ziemię, i łkała zanosząc się płaczem gniewliwym.
— Słuchaj — odezwał się Zygmunt poważnie — jeżeli ci twoje szaleństwo rozumne słowa da pojąć. Nie sądź ażebym uległ tam, gdzie idzie o przyszłość jedynego syna mojego i tej synowej, którą ukochałem jak własne dziecię! Ty chcesz przed Bogiem poprzysiężone małżeństwo rozdzielić... ja tego nie dopuszczę.
Okażę ci, że panem tu jestem i być potrafię.
Na chwilę ucichłszy gdy mówił te słowa, Bona zerwała się z ziemi i rozśmiała szydersko.
Śmiech ten, niespodziany, straszny, biednego Zygmunta przeszył jak najstraszniejsza groźba, pobladł, zatrząsł się, zamilkł.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom II.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.