choć w tak krytycznej chwili, zaprotestował, że go po prostu tak człekiem nazwano, ale poznał Strusia, a temu wiele było wolno.
— A! ojcze mój! wykrzyknął. Stało się u nas wielkie nieszczęście w gospodzie! Przyjmowaliśmy towarzysza wędrownika, który z Wielkopolski powracał. Krakowianin nasz jest, dziecko cechu. Wtem u przyjęcia zaniemógł, osłabł, padł i przyznał się że od moru uciekał, więc mógł go przynieść ze sobą.
Struś, nic nie odpowiadając, jak stał, na bok odsunąwszy Skalskiego, nie oglądał się już i biegł żywo ku drzwiom gospody, u których cała gromada czeladzi i daclów stała.
Rozepchnął ich i wbiegł śmiało do radnej izby.
Właśnie promień zachodzącego słońca, z za chmur się dobywszy, przez okno wpadł i oświecił leżącego na ziemi, wijącego się w boleściach, posiniałego wędrowca. Leżał w pośrodku sam, bo się nikt nie śmiał zbliżyć do niego.
Spojrzał Struś, podszedł tuż, przykląkł nad chorym i wpatrywać się w niego począł pilno.
Głosem dogorywającym umierający wołał.
— Wody!
Struś mu jej kubek podać kazał, bo miał tę pewność, że natura wie lepiej od lekarza, czego jej potrzeba.
Milczący, długo wlepiając oczy w tę twarz
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom II.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.