zsiniałą, na którą już nadchodząca śmierć kładła piętno swoje, naostatek załamał dłonie.
Wstał i na najbliższej ławie przysiadł, jakby i jemu sił zabrakło.
Dokoła stało towarzystwo lamentując, szepcząc, stękając, ręce ku niebu podnosząc.
Struś po chwili ruszył się. Przypomniał sobie u Franciszkanów apteczkę i na kawałku papieru nakreśliwszy coś, biedz kazał po lekarstwo. Ale z twarzy jego widać było, że niebardzo ufał, aby ono na czas przyszło i pomódz miało.
Choremu jeszcze wyrazy urywane z ust się dobywały ciężko.
— Na swej ziemi umierać... na swojej ziemi leżeć.
Potem zaczął wzywać opieki Świętych i Matki Bożej, a ręką bezsilną chciał się w piersi uderzyć.
Nim z apteki lekarstwo przyniesiono, czeladź księdza od Franciszkanów prowadziła. Szedł spiesznie z wiatykiem, dzwonkiem poprzedzany, a wszyscy po drodze klękali i schylali głowy.
Do niego też doszło straszne to słowo: mór — a wiedział i pomniał Kraków dobrze co ono znaczyło, bo straszna ta klęska już go kilkakroć nawiedzała i opustoszała.
Lecz kapłanowi tak jak lekarzowi nie przystała obawa; bo jeden z nich rycerzem Chrystusa a drugi żołnierzem miłosierdzia ludzkiego jest.
Przykląkł u boku umierającego kapłan i spoj-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom II.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.