niły go tak szczęśliwym jak się Bona może spodziewała.
Zrozumiała ona opacznie chłód jaki się objawiał w nim; na myśl jej przyszło, że rozstanie się z Dżemmą mogło być powodem smutku. Dwuznacznie, zawsze z tym samym ironicznym uśmiechem, dodała.
— Co się tyczy towarzystwa, jakie z sobą zabierzesz w podróż, ja także o tem pomyślę... bądź spokojny.
Rozumiem dobrze, iż ci się z wielą osobami, do których nawykłeś, rozstawać będzie boleśnie[1]
Postaram się o to, aby ci w Wilnie nie zbywało na niczem i na nikim. Ale, musimy być ostrożni. Ludzie mnie oczerniają, za moją miłość dla dziecka, wymyślają potwarze...
Znajdziemy środki, aby ci, co z tobą nie pojadą, za tobą wyruszyć mogli. Rozumiesz mnie...
Trzeba tylko nadać temu pozór jakiś, ażeby w tem znowu przeciwko mnie i tobie przyjaciele Elżbiety nie znaleźli oręża. A! kochany Marsupin! ma dobre oczy... oczy kota i kocie pazury... niegodziwy! zuchwalec!
Samo wspomnienie o Marsupinie już ją wprawiało w gniew. Czoło się zachmurzyło, usta zatrzęsły się. Przeszła się dla uspokojenia parę razy po komnacie. August stał, jakby jeszcze z nowem tem rozporządzeniem potrzebował się oswoić — zadumany.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.