Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Dwie królowe Tom III.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

Tu, nie zapowiadano jak długo się miano zatrzymać, a o dalszych planach podróży głucho było.
Jednego dnia ruszyły się tabory królewskie, przodem niektóre, inne wraz z kolebkami, które wiozły Zygmunta, Bonę i Elżbietę.
Młoda pani jechała z Hölzelinowną, ze swoim bardzo szczupłym dworem i służbą, tuż za starym, który się pilno o tę — jak ją nazywał — córkę dowiadywał.
Podróż bardzo powolna, naprzód obmyślana tak aby się nigdzie z powietrzem nie spotykać, a miejsca zarażone, jeżeli ominąć ich nie było podobna, przejeżdżać bez zatrzymywania się, szła nieznośnie długo, a nie zawsze wygodnie. Rzadko gdzie się rozłożyć było można i pomieścić bez ścisku. Elżbieta znosiła to z dziecinną niemal wesołością niedoświadczonej, którą wszystko bawiło — sam nawet czasem niedostatek czegoś i pozbawienie tego, do czego była nawykłą.
Piękniejsze dni jesienne, ostatnie kwiatki, blade słońca promyki, widoki osad, zamków, dworów, spotykanych ludzi, rycerstwa, duchownych, budziły jej ciekawość i nie dawały uczuć znużenia.
Wszystko to nieznośnem było dla Bony, która jechała niespokojna, gniewna, a widmo Marsupina, nagle znikłego, prześladowało ją wszędzie.
Obawiała się spotkać go na każdym noclegu, widziała w każdym spotykanym przejeżdżają-